Przejdź do głównej zawartości
13.070 2019r.


Uparta miłość r I [4]
 



        krewnych została narzeczona - Melania.
  Gdy wojna się skończyła , z niemałym trudem udało mu się sprowadzić Melę do Polski, gdzie mieli całą rodzinę. Zbliżał się rok 1960, już się nie słyszało o tym, żeby kogoś ni z tego ni z owego zamknęli, albo, żeby ktoś przepadł bez wieści. A tu  dwa głupie listy z Francji narobiły tyle zamieszania.
 Do Pogórza przyjeżdżały kontrole, tygodniami grzebali w papierach, kucharki ze stołówki donosiły posiłki panom  kontrolerom, kierownik nadskakiwał – przez to pewnie do końca wciąż było daleko.

        Niby wszystko było w najlepszym porządku, ale Lis został pozbawiony stanowiska księgowego. W świniarni brakowało człowieka do wywożenia obornika – tam go skierowano. Pracował tam człowiek, który brał pieniądze za to, że dzień i noc śledził Lisa, czy czego nie kradnie.
  Wokół wszyscy kradli, co w ręce wpadło – on jeden nie kradł i jego śledzono! Zarabiał grosze, połowę tego, co w biurze, a wykonywał ciężką pracę ponad siły. Po paru miesiącach rozchorował się , konieczny był pobyt w szpitalu. Jakiś czas był na zwolnieniu lekarskim , mimo to nękano go wezwaniami  na bezsensowne przesłuchania.
 Schudł, sczerniał, stał się nienaturalnie cichy i małomówny. I pani Lusia zmieniła się nie do poznania. Początkowo, swoim zwyczajem gderała – wyrzucała mężowi, że gdyby wstąpił do Partii, nie przeżywałby tego wszystkiego. Spostrzegła się jednakże w porę, że wszystko się wali, że znikąd pomocy i zmieniła front.
  Godzinami siedziała przy maszynie i to po nocy, gdy dzieci spały, za szycie nie chciała pieniędzy, lecz na przykład zboża dla drobiu, można też było odrobić zwożąc opał, lub obrabiając ogród. Oprócz kłopotu z utrzymaniem rodziny, udręki związanej z chorobą męża, szykanami ze wszystkich stron – był jeszcze kłopot z Mirką. Ustawicznie przeciążana opieką nad bliźniakami krzywiła się coraz bardziej. Dzieciaki zaczynały wołać za nią „ garbuska”.

        Chcąc odciążyć córkę, pan Piotr często zabierał ją na dalekie spacery. Szło się przepiękną, obsadzoną bukami drogą do sąsiedniego majątku, czyli do Zalipia. Tam się odwiedzało kierownika Markowskiego. Oboje państwo Markowscy byli niezwykle gościnni. Zaraz na stole lądowała któraś z licznych nalewek pani Krysi, no i ta znana herbatka z sokiem jeżynowym. Pan Jasiu był  przekonany, że wkrótce  wszystko się odmieni na lepsze. Choć Piotr nie widział realnych powodów do radości, zawsze wracał stamtąd pocieszony.

         Z tego trudnego okresu Mirka na zawsze zapamiętała jeden październikowy wieczór. Pogoda była paskudna; wiał silny wiatr , chwilami siekł nieprzyjemny deszcz – było wyjątkowo ponuro i zimno. Pan Piotr miał wyznaczoną wizytę u lekarz i musieli jechać. Lekarz zbadał ojca i orzekł, że jest trochę lepiej, ale przy Mirce mocno się zasępił – skrzywienie się pogłębiało.
 Gdy wyszli z Przychodni było prawie ciemno, choć się bardzo śpieszyli, nie zdążyli na autobus. Następny za trzy godziny., Tego było nadto – pani Lusia rozpłakała się ze zgryzoty i niepokoju , co z bliźniakami.
  Były pod opieką Grzelakowej, ale ta musiała iść do obory, do wieczornego dojenia i obrządków. Niedaleko dworca autobusowego był kościół. Ojciec zmierzał w jago kierunku.

         – Gdzie ty , Piotruś idziesz? Przecież widzisz, że światła się nie świecą, to będzie pozamykane – chlipała i postępowała za nim. Miała nadzieję, że nie idzie do świątyni, tylko do jakiejś jadłodajni. Ale ojciec szedł do kościoła. Chwycił za klamkę, było zamknięte.

         – No i co tu będziesz robił? Ludzie się na nas gapią, chodź stąd – gderała stojąc przy mężu.

         – Myślisz, że przez te drzwi Bóg nas nie widzi i naszej zgryzoty? Nie możesz się chwilę pomodlić?
  Mirka zajrzała do środka przez dziurkę od klucza, na ołtarz padała miła dla oka różowa poświata od światełka na ścianie. Matka stanęła przy drzwiach i oparła o nie głowę. Długą chwilę trwali tak w ciszy u drzwi kościoła. Zupełnie nie słyszeli jak huczy wiatr, jak szarpie konarami gałęzi potężnych drzew okalających świątynię. Odeszli, ale postali jeszcze chwilę, choć ciął deszcz. Nareszcie pocieszeni, uspokojeni poszli coś zjeść. Pełni otuchy wrócili do domu. Wszyscy poszli do Grzelaków  po dzieci. Okazało się, że starsze córki – Basia i Helcia bardzo dobrze sobie radziły  tak z opieką nad swoim młodszym rodzeństwem, jak i  z bliźniakami.  A że chłopcy byli senni – dziewczyny położyły ich spać.

        – No widzisz, po co były te nerwy, te strachy?  - dogadywał ojciec niosąc do domu śpiącego Pawełka.

         – No dzięki Bogu, dobrze, że starego nie ma w domu, może by mu dzieciaki przeszkadzały – sapała Pani Lusia dźwigając ciężkiego, jak klocek Piotrusia.

        Rodzina Grzelaków żyło tuż za ścianą, lecz dopiero teraz, gdy Lisowie  mocno podupadli, prawdziwie się do siebie zbliżyli. Grzelak popijał, o rodzinę nie bardzo dbał, żony nie szanował; robotę odwalał byle jak – ale polityk był z niego tęgi! Jedno jednakże trzeba było mu przyznać: w czasach, gdy wszyscy się od Lisów odwrócili, gdy unikali ich, jak zadżumionych – sąsiad pierwszy pośpieszył z pomocą.
 Przywiózł drewno na zimę, zawiózł świniaki na spęd, zaorał działkę  i wpadał od czasu do czasu na pogawędkę. Przynosił wódkę. Piotr nie pił, pani Lusia czasem z grzeczności wychyliła naparsteczek, Jasiu Grzelak nie przejmował się tym, nalewał sobie i wypijał kieliszek po kieliszku. Sąsiad był wrogo nastawiony do obecnego ustroju i panujących porządków, ale  musiał milczeć.
 Ośmielony alkoholem i przychylnością gospodarzy , mógł wypowiedzieć, co myśli.
 – Pan, panie Lis służyłeś im wiernie, jak pies. Grosza żeś pan sam nie wziął i drugiemu wziąć nie pozwolił. I co pan dziś z tego masz? Wypieli na pana dupę, bo oni tacy są! Zdychaj w świniarni  Lis! Lukowski, taki przyjaciel – i co? O siebie się martwi, palcem nie kiwnie, by ciebie człowieku poratować. A moją siostrę w Nowej Soli to co? Nie tłukli nahajami, prawie na śmierć?  Nasi, kochany nasi! A wiesz pan za co? Za jedno słowo. Zgonili ich z fabryki na plac i obwieścili „straszną” wiadomość, że Stalin umarł, a ona wyrzekła jedno słowo : Nareszcie!  I wystarczyło. Dzisiaj to może Gomułka ich trochę powstrzymuje, ale ja wiem jedno: nie o taką Polskę walczyliśmy.
 Lis słuchał zwiesiwszy głowę, pani Lusia delikatnie nakłaniała do zakończenia wizyty, bo późno.

        . Lis wciąż ciężko pracował w świniarni; a że zdawał sobie sprawę, że tak długo nie wytrzyma – zaczął rozmyślać nad szukaniem pracy gdzieś w innym majątku. W taki czas przyjechała babcia Henryka z synkiem Szymonem.

        – Ani nie piszecie, ani nie przyjeżdżacie w odwiedziny, to sobie pomyślałam, że coś u was nie tak – wyjaśniła powód wizyty. A wysłuchawszy wszystkiego , rzekła dobitnie:

         - Skoro tak tu was poniewierają, to zabierajcie się stąd! Będziemy razem gospodarzyć. Chlew się rozbierze, chałupę sobie pobudujecie i będziecie panami na swoim! Pies z nimi tańcował, pegerusami! Piotruś i Pawełek zaczęli zaraz tańcować i powtarzać

        – Pieś tańcował, pieś tańcował. Matka nakazała zabrać dzieci do ogrodu, a oboje Lisowie siedli z matką i zaczęli radzić, co dalej. Wspólnie doszli do wniosku, że to byłoby najlepsze wyjście . Trzeba było tylko poczekać do jesieni, bo szkoda tego , co się zasiało i zasadziło. Decyzja zapadła i choć Lisowie jej specjalnie nie rozgłaszali, bo i po co – to wieść o tym, że odchodzą, rozeszła się szeroko. Piotr poweselał; podleczył się trochę u lekarzy, ale też dużo zawdzięczał pewnemu, mądremu księdzu z Izbicy Kujawskiej – tak, że duszności ustąpiły i serce pracowało sprawniej. Powolutku szykowali się do opuszczenia Pogórza, choć nie bez żalu.

         Kończył się czerwiec, truskawki u Lisów obrodziły, jak nigdy dotąd. Pani Lusia nazrywała pełną miskę i zabierała się do przebierania, gdy wpadła córka hasająca z chłopcami na podwórku z wiadomością, że pod dom podjechał samochód, a w nim pełno jakichś obcych panów. Nie było czasu posprzątać, ledwo opłukali z mężem ręce, a korytarz  zapełnił się  wytwornymi gośćmi. Pochód otwierała Halinka, za nią postępował kierownik Łukowski z miną tak przejętą, że Piotr mało nie parsknął śmiechem. Był jeszcze jeden urzędnik, którego Lis widywał w Komendzie milicji i  tęgi, postawny panisko z Komitetu Powiatowego.

         – My tu towarzyszu, prawda, przybywamy z bardzo ważną misją – zaczął ten najtęższy zaraz od progu.

         -Ależ panowie, przecież nie będziemy rozmawiać na korytarzu, bardzo proszę państwa do pokoju, bardzo serdecznie proszę – pani Lusia tknięta jakimś przeczuciem była niezwykle miła. I tak w przesyconej zapachem truskawek, miłej atmosferze przeproszono Pana Lisa, że po tylu latach wiernej służby dla dobra ojczyzny, prawda, został zepchnięty na boczny tor. Były, prawda, pewne  poszlaki, prawda, znaczy podejrzenia, ale na szczęście się nie potwierdziły.

 

Komentarze

  1. Rozdział momentami religijny, ale myślę że niewierzący czytelnicy nie mają nic przeciwko takiej subtelnej wzmiance. Przyjemnie się czyta, akcja toczy się wystarczająco szybko, żeby się nie nudzić, ale na tyle wolno, aby wszystko można było w pełni zrozumieć.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

31 październik 2018r.  W życiu bywa różnie5       W             zasadzie nikt nie był jej teraz potrzebny, najtrudniejszy okres minął.   Agnieszka dostawała stypendium, były małżonek od czasu do czasu przypominał sobie, że ma troje dzieci i przysyłał parę złotych. Dzieciaki były na tyle samodzielne, że mogła brać dodatkowe dyżury i radziła sobie całkiem nieźle z utrzymaniem rodziny. Postanowiła, że nic w swoim życiu zmieniać nie będzie. Kończył się właśnie kolejny rok i Iwona umyśliła sobie, że urządzi u siebie składkowego Sylwestra - korzystając z tego, że babcia wzięła do siebie dzieci na przerwę świąteczną.   Dobrze wstawiona Bożka przyjęła pierścionek zaręczynowy od swego adoratora i starała się nie myśleć, co będzie jutro. Zaraz po północy przyszedł niespodziewanie nieproszony gość - Rysiek. Był trzeźwiutki i bardzo poważny. Złożył Iwonie życzenia, a później ukląkł przed nią i wyrzekł głośno -Pani Bożeno, ja panią kocham. Jest pani dla mnie najukochańsza, jedyna
7.03.2020r. Uparta miłość r.12[2]  Mszę ślubną przesunięto aż na godzinę dziewiętnastą, bo wchodziły pielgrzymki i dla nich głównie odprawiały się nabożeństwa.   W czasie trwania obrządków ślubnych   też weszło dwie grupy pielgrzymów- niewielka   kobiet w strojach góralskich i druga, większa = młodzieży z Rybnika.     Pani Melania od rana przyglądała się wchodzącym pielgrzymom.   Widok ludzi utrudzonych drogą, przemęczonych, zakurzonych – a tak bardzo szczęśliwych, wprawiał ją w stan zdumienia i wzruszenia.   Mijały godziny; jej mąż i inni z grona weselników, chodzili po mieście , krążyli wśród straganów z pamiątkami, a ona   siedziała w przedsionku Kaplicy Cudownego Obrazu i syciła oczy widokiem rozmodlonego tłumu. Jakaś siła trzymała ją w tym miejscu; a z sercem i duszą działo się coś dziwnego. Najpierw męczący rozgardiasz, a później coraz słodszy spokój i ukojenie.   -Panie Boże dziękuję ci, że tu jestem – szeptała wśród modlitwy   . Msza ślubna skończyła się i Młoda
16 września 2018r. Witajcie! Kolendra poprawia smak  potraw i przetworów. W wielu krajach stosuje się ziarna kolendry, jako lek - oczyszcza organizm, pomaga strawić tłuszcz, obniża cholesterol, działa przeciwbólowo, goi rany.                     Daj kurze grzędę... Panna Joasia była wyjątkowo urodziwa, przy tym niegłupia i z dobrej rodziny. Miejscowi kawalerowie nie mieli u niej żadnych szans – czekała na księcia z bajki. Pojawił się on niespodziewanie szybko. Dzięki funduszom unijnym ukończono nareszcie budowę nowej przychodni, przy niej dobudowano dom , żeby nowo zatrudniani lekarze mieli gdzie mieszkać.    No i kiedy w Ośrodku zaczął przyjmować młody, przystojny stomatolog, każdy wiedział, że to ktoś dla Joasi. Ona   też tak pomyślała. Wyleczyła wpierw zęby w sąsiednim miasteczku, potem dopiero poszła do miejscowego dentysty, niby do kontroli. Ten zachwycił się wpierw stanem uzębienia pięknej pacjentki, a później i nią samą. Do tego stopnia uległ jej czarowi, że za