24.10.2020r.
Uparta miłość r.24 [1]
Ostatnie dni
października nie były już tak rozkosznie ciepłe i kolorowe, jak początek
miesiąca. Mirka i tak uznała, że piękniejszego zakątka, jak ich ogród i posesja
nie ma na świecie!
Mimo zmęczenia i zapadającego
zmierzchu, obeszła domostwo, pogłaskała drzewka przy alejce i dopiero dała się
zaprowadzić do mieszkania. Pięknie odnowiony był mały pokój przy kuchni, w
innych jeszcze trwało malowanie. Tam spał i pracował Adaś; było tu ciepło i
przytulnie. Po kolacji odpoczywali na kanapie i radzili, jak ustawią meble, gdy
urodzą się dzieci. Adam nie mógł nachwalić się Tomka, pracuje za dwóch, żadnych
wymagań nie ma; że tu jest jaki taki ład, to jego zasługa.
– Gorzej będzie, jak mu się urlop skończy – rozważała Mirka.
– To nie tak szybko; napisał artykuł o wysoko postawionym działaczu
partyjnym, ujawnił jakieś machlojki. Naczelny poradził mu, by się gdzieś
zaszył, bo może być zemsta, no i ciąganie po sądach, wyjaśnianie. Po co mu to?
Coś oni tam wiedzą, że szyszki polecą, trzeba po prostu przeczekać niespokojny
czas. Tym sposobem mamy darmowego malarza, a panna Lila towarzysza do rozmów i spacerów. A kiedy wraca od mamy
, przywozi tyle jadła, że nie możemy tego zmóc i Stasiom dajemy.
– O tak, ciocia Jadwinia, to wzór żony
– mało mówi, a dużo i dobrze gotuje – śmiała się Mirka.
–
Gdy tak sobie
gwarzyli, przyszła lokatorka, a po chwili Dalszewscy – wszyscy stęsknili się za
gospodynią. Nieśpieszno im było do wyjścia zupełnie tak, jakby Mirka miała
jakieś bogactwo, którego mogła użyczyć.
Po Wszystkich Świętych, choć
niechętnie, przyszła mama musiała jeszcze wrócić do Białośliwia.
Wciąż trzeba było robić jakieś poprawki
w centralnym ogrzewaniu, no i Tomek obiecał skończyć malowanie do końca
miesiąca. Adam uwijał się przy sprzątaniu, a był tą sytuację już bardzo
zmęczony. Wyczerpywała praca i dodatkowe dyżury, nawał zajęć w domu, wyjazdy do żony i jeszcze do tego ta
namolność lokatorki.
Lila była wszechobecna; narzucała swoje towarzystwo, nie odstraszał
jej absolutnie przeważnie zły humor gospodarza.
– Ona na pana leci – stwierdził lakonicznie Waluś ,widząc zbiegi
wypizdrzonej panienki.
– Szlak mnie kiedyś trafi z tego
powodu! – odburknął Adam.
– A nie lepiej skorzystać z okazji? – nagabywał majster z
łobuzerskim uśmiechem. Adam nieraz myślał o tym, jak bardzo niezręczna jest
sytuacja, gdy Tomasz jedzie do domu.
Lila od początku nie podobała mu się.
Nie dlatego, że była brzydka, Tomasz był wręcz zachwycony jej urodą. To niczego
nie zmieniało, on lokatorki nie cierpiał! Ilekroć dotykała rzeczy należących do
żony, miał wrażenie, że je brudzi, kala. Nie było mowy o jakiejś zażyłości,
ledwo ją tolerował pod własnym dachem.
–
Jednakże, choćby była
najbardziej godna jego względów, czy pożądania – obecnie był w takim stanie
ducha, ze oparłby się wszelkim pokusom. Żona – jej dobro, jej i dzieci – to
były jedyne sprawy godne uwagi i zachodu.. Nie uświadamiając sobie tego do
końca; przekonany był, ze gdyby teraz zdradził – osłabiłby te siłę, którą
stanowią trwając w miłości, wierności i nadziei.
Młodzi Zalewscy wybierali się do
Poznania na ślub Szymona i Brygidki; do ostatniej chwili Mirka łudziła się, że
babcia - za namową bliższej i dalszej rodziny, też pojedzie. Pani Henia jednakże
jechać nie chciała; a widząc, jak mały orszak sadowi się w samochodach poczęła
blednąć słabnąć, tak, ze wystraszony Adam postanowił, że zostaną z nią. Przez całą sobotę i niedziele pielęgnowali
chorą, a wieczorem, gdy rodzina wróciła z przyjęcia – babcia wyzdrowiała!
Na początku grudnia Adam przyjechał po
żonę. Byliby tego samego dnia jechali do siebie, gdyby nie fatalne samopoczucie
Brygidki, popuchły jej nogi, miała ataki duszności, skoki ciśnienia.
Młody lekarz, widząc to wszystko
nakazał, by się natychmiast pakowała do szpitala.
Nie pomogły nalegania Szymona, by przepisał
leki, ani prośby chorej, by odłożyć to na po świętach. Zawiózł ją do szpitala,
zaopatrzył we wszystko, czego nie miała i wrócił po żonę.
Trudno nazwać to rozczarowaniem, bo i uciechy było co niemiara, lecz i sporo zamieszania. W każdym razie do Młodych zjechała niemal cała rodzina. Najpierw tato z chłopcami i babcią Henią. Gdy już siadali do wieczerzy wigilijnej przyjechali ze Stargardu rodzice Adama.
Dom pełen ludzi, gwaru, krzątaniny, rozmów, jadła świątecznego i śpiewów i żartów; wszystko to było piękne, rodzinne, niepowtarzalne i tradycyjne, tylko, że bardzo męczące.
I gdy w Drugi dzień Świąt ostatni goście odjechali, młodzi byli bardzo radzi.
W Sylwestra Adam pracował, a Mirka z radością przyjęła zaproszenie od koleżanek z biura na małe przyjęcie w babskim gronie.
Wszystkie pomieszczenia były pięknie odnowione, jedynie w ganku zostały nie pomalowane ściany, a to z powodu ostrego mrozu.
A że po mroźnym styczniu nastał łagodny luty, a końcówka była wręcz po wiosennemu ciepła, Mirka przygotowała farby i namawiała męża, by i tu wreszcie zrobić porządek. Adam wciąż był zajęty w pracy, ale obiecał, że jak tylko Tomasz wróci od brata z Warszawy, uporają się ze wszystkim w jedno popołudnie.
Dni mijały, Tomka wciąż nie było, aż nareszcie w sobotę podjechał pod dom nie swoją starą syrenką, tylko piękną wiśniową ładą braciszka.
Komentarze
Prześlij komentarz